Sense of Beauty

 Aga Zaryan - Jazzwomanka
01.10.2019
Świat Dr Irena Eris

Aga Zaryan - Jazzwomanka

Charakterystyczny, matowy wokal niezwykłej artystki obecnej na scenach całego świata brzmi obłędnie na jej nowej, autorskiej płycie „High & Low”. Nam opowiada o tym, jak wygląda jej dzień, o czym marzy i jak radzi sobie w zdominowanym przez mężczyzn składzie swojego zespołu.
Osiem lat temu byłaś na okładce letniego wydania magazynu „Sense of Beauty”. Świeżo po wydaniu albumu „Looking, Walking, Being” w wytwórni Blue Note mówiłaś o tym, jak spełniło się twoje marzenie, o chęci popularyzowania jazzu i odwadze wyjścia ze swoją muzyką poza Polskę. Co się zmieniło od tamtej pory, co Cię teraz zajmuje, gdzie jesteś na swojej artystycznej drodze?
Przez ten czas wydałam kilka płyt. Ale nie tylko. Wydałam też na świat dwóch synów, co uważam za mój ważny projekt życiowy, długo zresztą przekładany. Urodziłam ich, tak jak zaplanowałam – chwilę przed czterdziestką. Mają teraz sześć lat i trzy lata, a ja w listopadzie wydaję dwa albumy. Jeden bardzo intymny, autorski, z moimi tekstami i częściowo muzyką „High & Low”. Drugi – świąteczny, taki, którego będzie miło posłuchać w okolicach Bożego Narodzenia. To jest ważny dla mnie moment, przez ostatnich pięć lat nie wydawałam albumów. Nie miałam przerwy w pracy w związku z dziećmi, cały czas koncertowałam, ale na swoich warunkach, tak żeby mieć czas na bycie mamą. Po pięciu latach jestem gotowa do zawodowego powrotu na pełnych obrotach. Ruszam w trasę w listopadzie, będę w kilkunastu miastach Polski i bardzo się na to cieszę.
Jak wygląda Twój dzień?
Pobudki są trudne, nie jesteśmy rannymi ptaszkami, ale staram się, aby moi dwaj synowie byli w przedszkolu o dziewiątej. Potem zaczynam, tak jak każdy, swój zwykły dzień pracy. Mam to szczęście, że moja praca jest moją pasją. Nikt mnie nie ciągnie wołami za biurko czy do pracy u kogoś, kogo nie lubię. Zdaję sobie sprawę, że to jest wielkie szczęście, bo od trzynastu lat zajmuję się tylko muzyką. Wcześniej w dzień uczyłam dzieci angielskiego, a wieczorem śpiewałam w klubach. To był bardzo trudny czas, tym bardziej doceniam, że mogę się teraz zająć tym, co uwielbiam robić, a co stało się też moim chlebem.
Na czym polega Twoja codzienna praca? Czy ty musisz ćwiczyć?
Pewnie, że tak, każdy powinien. Ale to jest trochę takie pytanie jak o chodzenie do fitness clubu. Każda z nas wie, że powinna, jednak nie zawsze to robimy. Zależy od okresu w życiu i od tego, w jakim się jest stanie psychicznym. Tak jest też z ćwiczeniem głosu. Przyznaję, że nie mam takiego nawyku, żeby codziennie ćwiczyć, jednak w momentach, kiedy przygotowuję nową płytę, nowy projekt, wtedy rzeczywiście się mobilizuję i pracuję nad głosem. Mam swoją rozgrzewkę wokalną, potem ćwiczę nowe piosenki. Tworzenie autorskiego projektu jest bardzo trudne emocjonalnie. To jest jak wiwisekcja, rodzaj terapii. Ostatnie miesiące były dla mnie bardzo wyczerpujące. Ale może dzięki temu słuchacze utożsamiają się później z tekstami, muzyką, odnajdują
w niej swoje przeżycia.
Jestem gotowa do powrotu do pracy na pełnych obrotach. Ruszam w trasę.
Masz jakieś rytuały związane z pracą?
Proces pracy twórczej wymaga narzucenia sobie pewnej dyscypliny. Kiedy miałam małe dzieci, trudno mi było się mobilizować, przeczytałam wtedy fascynującą książkę o rytuałach pracy znanych ludzi – malarzy, pisarzy, muzyków. Niektórzy pracują tylko po wypiciu połowy butelki whiskey, pisząc do czwartej rano. Inni piją rano espresso, pracują do 13, potem jedzą lunch i znowu pracują do wieczora. Jeszcze inni muszą wyjechać, żeby znaleźć powołanie do pracy. Ja zauważyłam, że muszę sobie w pewnym momencie narzucić rytm. Ustawić priorytety i tego się trzymać. Nie idę się spotkać z koleżankami na kawę czy na manicure, który w sumie powinnam zrobić, tylko pracuję, bo wiem, że muszę krok dalej posunąć się w pracy nad projektem. To się nazywa wolny zawód, ale trudność polega na tym, że ramy czasowe trzeba sobie narzucić samemu i zdążyć z terminem premiery płyty, który jest narzucony z zewnątrz, z naszej wytwórni.
Aga Zaryan to nie tylko Ty ukryta pod pseudonimem, ale cały Twój zespół.
Nie jestem multiinstrumentalistką. Jestem zależna od talentu bardzo wielu ludzi. Pracuję od lat głównie z moim muzycznym dyrektorem Michałem Tokajem. Bez niego nie byłoby moich płyt. Tworzymy tandem. To jest muzyk, z którym zjadłam beczkę soli, jest moim aranżerem i ogarnia sprawy, których ja nie ogarniam. Z tych piosenek, które rodzą się w głowie – mojej, Michała czy innych muzyków – najpierw powstają dema, potem zapis nutowy. Potem zaczynają się próby z zespołem. W przypadku płyty „High & Low” pracują ze mną muzycy z Polski, Czech, Portugalczyk mieszkający w Londynie. Często na próby musimy się zjechać z różnych stron świata. To jest wspaniały i najprzyjemniejszy moment, kiedy muzyka zapisana na papierze zaczyna nabierać rumieńców, żyć własnym życiem dzięki talentowi muzyków.
Masz w głowie pomysły na te piosenki, a tu przychodzą muzycy, z których każdy jest utalentowany, ma swoją wizję, cały bagaż doświadczeń i pomysłów. Czy nie jest czasem tak, że projekt zaczyna skręcać w inną stronę, niż to było zamierzone?
To jest bardzo dobre pytanie, którego właściwie nikt mi wcześniej nie zadał. Mam to szczęście, że od pierwszej płyty, „My lullaby” z 2001 r., jestem otoczona muzykami, którzy są wirtuozami, świetnie improwizują, niektórzy sami komponują. Łączy nas wspólna wrażliwość, a dodatkowo wszyscy są uważni na projekt, w którym biorą udział. Oczywiście każdy z nas ma ego, nie ma co ukrywać, artyści to są ludzie, którzy pchają się na scenę. Moja mama mówi zawsze: „Tak ci współczuję, ja bym za nic nie wyszła na scenę, w najgorszym koszmarze sobie tego nie wyobrażam”. A ja na scenie czuję się wolna. Dla mnie to jest moment uskrzydlenia, kiedy mogę się podzielić z innymi ludźmi tym, co kocham. Pewnie, że bywają ostre starcia, największe z Michałem Tokajem, który jest moim muzycznym producentem, bo z nim współpracuję najbliżej. Jednak konflikty rozchodzą się po kościach, bo muzyka okazuje się dla nas najważniejsza. Na szczęście poruszamy się w podobnym oceanie wrażliwości.
Na scenie czuję się wolna. Mogę się podzielić z innymi ludźmi tym, co kocham.
Jak sobie radzisz sama w męskim składzie zespołu?
Jestem feministką, która jest za równouprawnieniem, więc potrafię się w tym męskim świecie jakoś odnaleźć. Nie jestem noszona na rękach jak księżniczka czy diwa. Zdarza mi się pomóc muzykom nosić perkusję, zachowuję się normalnie. Ale tego samego wymagam od nich – partnerstwa. Tutaj już wchodzimy w rejony psychologii – moja energia versus męski skład zespołu. Zauważyłaś, że mówi się jazzmanka,
a nie jazzwomenka. Są jazzmani i ewentualnie wokalistki jazzowe.
Ale na scenie zamieniasz się w boginię!
Bo to jest moje pięć minut! To jest ten świat nierealny. W muzykę uciekam od codzienności, która nie zawsze jest piękna, wiadomo, jakie jest życie, a muzyka pozwala ulecieć i słuchaczom, i wykonawcom. Koncert to jest moment, który się nie powtórzy, tym bardziej że to jest muzyka improwizowana, nie odgrywamy co wieczór dokładnie tego samego. Mając do siebie zaufanie, pozwalamy sobie na scenie otworzyć się na coś nieznanego, na proces.
Twój głos to energia, płynie w nim kobieca, silna moc. Twoim instrumentem jest Twoje wnętrze. Zawsze można śpiewać czy zdarzają się blokady?
Są takie dwa faktory, które powodują, że mój głos jest słabszy. Wiem, że jeśli za mało śpię i za mało piję wody, to czuję, że mój głos zaczyna być cięższy, za bardzo zmęczony i nie mogę go używać tak, jak chcę. Ma też znaczenie, jak się czujemy w różnych momentach kobiecego cyklu. Głos to jest nasz pierwotny instrument, najbardziej intymny, dlatego ludzie tak lubią słuchać muzyki wokalnej. Głos nie powoduje dystansu, znosi bariery, za instrumentem można się schować. Jeśli ktoś nie ma maniery i śpiewa naturalnie, to jego głos odzwierciedla każdą emocję. Uwielbiałam swój głos podczas ciąży i bardzo żałuję, że nie nagrałam wtedy płyty. Śpiewałam na scenie prawie do porodu, głos wtedy niesamowicie wibrował, rezonował, to było wspaniałe, czułam się taka bezpieczna. Akurat jazz jest muzyką bardzo naturalną, organiczną.
Czy jest coś, o czym marzysz?
Marzę, żebym nie musiała pójść na wczesną emeryturę. W jazzie całe szczęście można śpiewać bardzo długo, nie jestem śpiewaczką operową, która zawsze musi osiągać wysokie C. Jeżeli tylko głos będzie w formie, będę śpiewać, także będąc starą babcią.
Kim byłabyś, jeśli nie wokalistką jazzową?
Chciałam być aktorką, byłam już nawet przygotowana do egzaminu na wydział aktorski, ale zrezygnowałam ze względu na jazz. Cieszę się, że jestem wokalistką, bo wydaje mi się, że mam o wiele więcej swobody. Aktor jest uzależniony od ogromnej liczby osób i skazany na tak zwane czekanie. Ja nie czekam, tylko wymyślam nowe projekty, działam. Przez długi czas miałam też ochotę zostać dziennikarką interwencyjną, bo lubię kontakt z ludźmi.
W każdy nowy projekt wkładam mnóstwo energii i miłości do muzyki.
Masz niesamowite szczęście. Spełniłaś swoje marzenie. Od początku tak sobie to wszystko zaplanowałaś?
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że to się tak rozwinie. Od drugiej płyty, czyli od 2006 r., żyję w czymś w rodzaju spełnionego snu. Jednak cały czas czuję głęboko, że nie wolno mi przyjmować, że tak będzie zawsze. Nie mogę się do tego przyzwyczaić, muszę się cały czas rozwijać, myśleć o nowych płytach. To jest show-biznes, dziedzina kompletnie nieprzewidywalna. Dlaczego ktoś wypływa, ma odbiorców i płynie na pięknej, cudownej fali? A dlaczego ktoś nagle z niej spada albo nigdy nie jest w stanie na nią wskoczyć? Dlaczego akurat ten, a nie ktoś inny? Trudno to wytłumaczyć badaniami socjologicznymi, bo zbyt wiele czynników się składa na tzw. sukces. W moim przypadku jest to na pewno połączenie konsekwencji i drogi, którą obrałam, mając 20 lat. W tym roku obchodzę dwudziestolecie pracy artystycznej, mojego pierwszego występu scenicznego w nieistniejącym już warszawskim klubie jazzowym Akwarium. Wtedy jeszcze nie wyobrażałam sobie nawet, co będę robić i kim będę jako 40-latka. Prawdę mówiąc, ciągle czuję się jak debiutantka, bo każdy projekt jest nowy, wkładam w niego mnóstwo energii i miłości do muzyki.
„High & Low”
Nowy, autorski album pierwszej damy polskiego jazzu, na którym autorami kompozycji są wybitni jazzmani: Michał Tokaj, David Dorůžka, Dariusz Oleszkiewicz oraz Marcin Wasilewski. Artystka na listopadowe koncerty promujące płytę zaprosiła muzyków z różnych stron świata. Na scenie towarzyszyć jej będą: Michał Tokaj (fortepian), Sławomir Kurkiewicz (kontrabas, gitara basowa), wirtuoz gitary z Czech David Dorůžka oraz gwiazda instrumentów perkusyjnych z Portugalii Pedro Segundo.

Zobacz także